poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Mój pierwszy półmaraton!!!

       

          Gdybym powiedziała moim przyjaciołom czy rodzinie, ża zamierzam wziąć udział w imprezie biegowej, to wyśmialiby mnie! Wszyscy bowiem, którzy dobrze mnie znają, wiedzą, że ja nie biegam! Nigdy!! No chyba, że za autobusem czy pociągiem ;-) Nigdy nie lubiłam biegać. W szkole biegałam tylko dlatego, że trzeba było zaliczyć dystans. Nigdy z własnej woli nie przebiegłam nawet 100 m! A tu masz!
          To była spontaniczna decyzja.. Wstałam rano i stwierdziłam, "a co mi tam, najwyżej zejdę z trasy"i już. Nie będzie wstydu, bo przecież nikt nie wie, że biegnę!
Bergen City  Maraton to prestiżowa impreza. Każdego roku przyjeżdża mnóstwo ludzi z całej Norwegii i nie tylko, by wystartować w maratonie. Mieszkańcy żyją tym wydarzeniem... Tłumy wychodzą na ulice, by uczestniczyć w zabawie, by dopingować biegaczy.
Uznałam, że super będzie stać się częścią tej imprezy! Stanęłam na starcie i ogarnęły mnie wątpliwości... Co ja tu robię? Chyba oszalałam! Wszyscy dookoła byli bardzo zmotywowani, rozgrzewali się, synchronizowali zegarki, pulsometry... A ja?
Nigdy w życiu nie biegałam na zewnątrz, co więcej nigdy nie przebiegłam więcej niż 15 km!!! Ale lubię wyzwania, a do takich niewątpliwie należało pokonanie takiego dystansu ;-)
          Wystartowaliśmy... Jakub pomachał mi zaraz po przekroczeniu linii strtu i pognał do przodu. Chciałam przyspieszyć, ale zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że to zła decyzja. Wiedziałam, że jeśli teraz przyspieszę, nie ma szans, bym dobiegła do mety. Truchtałam więc spokojnie, obserwując ludzi, którzy mijali mnie z każdej strony... To było dziwne uczucie. Pomyślałam, że jeśli trasa będzie płaska, spokojnie dam radę! O jakaż ja byłam naiwna! W Bergen zawsze jest albo pod górę, albo w dół! Już na pierwszym podbiegu klnęłam w duchu, pukałam się w głowę, mówiłam sama do siebie, że oszalałam.. Mogłam przecież siedzieć spokojnie na kanapie, albo czekać na Jakuba na mecie!!! Ale nie, zachciało mi się!
Podobne rozmowy prowadziłam ze sobą prawie przez cały czas ;-) Starałam się nie myśleć o kilometrach, bo te zdawały sie w ogóle nie ubywać! Rozmawiałam ze sobą i truchtałam do przodu..
Do 10 km było całkiem spoko. Schody zaczęły sie później! I nie mówię tu o wydolności, bo zmęczona nie byłam w ogóle. Brak rozgrzewki i właściwego przygotowania zaczął mi się dawać we znaki! Głowa chciała do przodu, ale nogi nie współpracowały... Starałam się nie myśleć o bólu, szukałam w głowie jakiegoś motywatora, by tylko wytrwać...
Na 16 km zaczął się dramat... Bół był ogromny, siadały nie tylko kolana, ale łydki i biodra. Masakra! Pomyślałam sobie, dość! Schodzę. Nie dam rady... Ale z drugiej strony uświadomiłam sobie, że i tak muszę doczłapać sie do centrum, bo tam są moje rzeczy... A skoro meta jest w tą samą stronę, to bez znaczenia, po której części ulicy będę szła ;-) I szłam przez chwilę, a ze mną przeuroczy staruszek, który pomógł mi przertwać chwilowy kryzys. Jego słowa "dasz radę" w tamtej chwili dodały mi wiary, że mogę to zrobić... W głowie miałam jeszcze jedno, zejście z ABC! Pomyślałam, że skoro tydzień temu byłam w stanie zejść po tysiącu schodów w dół, to te 3 km, które mi zostały to nic!!! I ruszyłam do przodu.
Gdy zbliżałam się do centrum, słyszałam muzykę i doping ludzi stojących wzdłuż barierek. Klaskali, machali flagami, krzyczeli...Niósł mnie ten doping do końca!
          Gdy przekroczyłam linię mety emocje były nie do opisania! Zrobiłam to! Tak! Przebiegłam swój pierwszy w życiu półmaraton! I nie liczy się wynik, liczy się determinacja...
Niemożliwe nie istnieje!!!!








4 komentarze: